Jechałam wczoraj metrem. Dłużej niż zwykle. Bo mąż nie chciał przerywać mojej rozmowy z nastolatką. Słyszał ją co nieco i uznał za bardzo potrzebną. Tym bardziej, że nastolatka pilnie słuchała tego, co mam jej do przekazania. Już na początku wyraziła zgodę na moje zapytanie: Czy mogę jej coś powiedzieć?
Zaczęłam od krzyża, który miała namalowany na spodniach. Powiedziałam jej, że dla mnie krzyż to najświętszy znak zbawienia. Ja bym go w ten sposób nie nosiła. Bo trzeba go nam nosić z miłości do Pana Jezusa, a nie dla mody. Mamy tylko dwa wybory: pójść za Panem Jezusem albo za tym, co jest złe, np. za modą, która nie uwzględnia dobra człowieka, jego wieczności.

Zapytałam ją: czy wierzysz w Boga? Czy chodzisz do Kościoła?
– Byłam u pierwszej komunii św, ale nie przystąpiłam do Bierzmowania”- odpowiedziała.
Usłyszawszy to, zapytałam o jej mamę.
– „Nie chodzi” – odpowiedziała, jednak z zadowoleniem dodała słowa: „Ale moja mama nie miałaby nic przeciwko temu, gdybym chodziła do kościoła”.
– Wiesz co ja bym zrobiła na Twoim miejscu? Poszłabym do Kościoła, do spowiedzi świętej. Starałabym się postępować tak, żeby Panu Bogu się podobało. Nie potrzeba do tego żadnych kolczyków w nosie, żadnych takich ozdóbek, bo i bez tego jesteś prześliczna, a te ozdóbki tylko szpecą. Bądź sobą w swoim środowisku jak światełko.
Czy wiesz, ile ludzi zmieniło swoje postępowanie? Widziałam sporo takich osób leżących krzyżem w kościele. Czy wiesz, co to jest tabernakulum? – zapytałam. Nie słysząc słowa „tak”, wyjaśniłam jej. I mówiłam nadal: im więcej człowiek się modli, tym bardziej doświadcza, ze Bóg jest żywy, że pomaga.

Nastolatka słuchała bardzo uważnie, a ja mówiłam nadal: Jestem osobą całkowicie pewną, że Bóg istnieje. Napisałam też książkę o cudach i łaskach Bożych w moim życiu. Jeszcze jej nie opublikowałam, ale zamierzam to zrobić. Wspomniałam o dziewczynce, która bardzo płakała na przerwie. Koleżanka nauczycielka próbowała ją uspokoić, mówiąc „przestań płakać, ale ona nadal płakała. Usłyszawszy ten płacz weszłam do sali, uśmiechnęłam się do dziewczynki, zgarnęłam ją na kolana, i powiedziałam przytul się do mnie, obejmij mnie mocno, z całej siły i pokaż, gdzie Cię boli. Dziewczynka pokazała mi to miejsce na głowie, a ja położyłam swoją rękę i powiedziałam: już mniej cię boli. Potwierdziła, że tak. Powiedziałam jej: już nie będzie bolała cię głowa. Następnie zwróciłam się do niej ze słowami, aby wstała. Wstałyśmy więc obie, a ja trzymając rękę na jej główce poprosiłam w duchu Pana Jezusa, aby położył swoją rękę na mojej i ją uzdrowił. Na koniec roku szkolnego dziewczynka podeszła do mnie i powiedziała mi: „Pani coś ma w swoich rękach, bo od tamtej pory ani razu nie zabolała mnie głowa. Lekarze nie wiedzieli, co mi jest. Nie potrafili mi pomóc”.
Pan Jezus żyje. Jego moc jest tak wielka, że On zawsze może nam pomóc.

Nastolatka pilnie patrzyła się na mnie i słuchała. Na koniec zapytałam, jak ma na imię. Zosia – odpowiedziała.
Gdy wysiadałam z metra, przyszła mi myśl, ze pewnie jej już na tym świecie nie zobaczę, dopiero w niebie.